Liczba 69 jest sumą znaczeń liczb 6 i 9. Pierwsza symbolizuje natchnienie i pomysły pojawiające się w naszym umyśle w chwilach relaksu, odprężenia i wewnętrznej harmonii. Liczba ta przypomina również swoim znaczeniem o konieczności wybaczania. Druga reprezentuje stan osiągnięcia pełni w jakiejś dziedzinie. Związana jest z wysokim poziomem rozwoju intelektualnego, emocjonalnego bądź duchowego. Daje kontrolę nad własnym losem i wpływ na losy innych ludzi. Jej znaczenie związane jest z wynalazczością, pomysłowością i skutecznością. Jest to liczba zamykająca cykl.
Liczba 69—to także graficzne zobrazowanie znaku Raka.
Dla nas to także współczesne yin i yang. Chcielibyśmy aby właśnie takie były tu wpisy :)


niedziela, 19 czerwca 2016

Maratonką być ! :)

Od maratonu minął ponad miesiąc...opadły emocje i można sprawdzić, co zapamiętałam :)

Przed trzema laty, w jakąś sobotę, wybierałam się na bieg...10 km z Westerplatte na Długą...spotkałam sąsiada Darka, męża Oli B. który zapytał: "Na maraton pewnie?" - Skąd, ja tyko 10 km jaki maraton, ja ??? - odparłam speszona, jednak z ukrywanym w duchu żalem...że w sumie szkoda, że nie maraton...

25 października 2015 r. data, która jest ważna nie tylko dla mnie, ale wielu Polakom zapadnie w pamięci... i odbył się również w ten dzień PZU Gdańsk Półmaraton, w którym wzięłam udział. Biegałam już takie dystanse, więc teraz chodziło tylko o uczestnictwo w biegu zorganizowanym i czas poniżej 2 godzin, co udało się osiągnąć :) Na tym biegu miało zakończyć się moje biegactwo - tak obiecałam mężowi - ostatni raz...

Na moje szczęście, lub nieszczęście, w pakiecie startowym oprócz koszulki, żelu pod prysznic  i ulotek znalazła się jedna, która szczególnie przykuła moją uwagę: 15 maja 2016 r. PZU GDAŃSK MARATON ! Przeczytałam, schowałam i ... kombinowałam sama ze sobą...jednego dnia, że zrobię to, dam radę, drugiego, że po co, można złapać kontuzję, atak serca...i tak w kółko. Zapowiedziałam mężowi. Biegałam raz mniej, raz więcej, do tego zumba i cross lady, dla ogólnego wzmocnienia. Były tygodnie, że nie biegałam, ale jak usłyszałam od męża, że skoro nie biegam, to w żadnym maratonie nie wystartuję... wówczas trochę się zdyscyplinowałam. Pytałam też sąsiada,  Michała J., wielokrotnego maratończyka, ultrabiegacza, czy mam szansę przebiec, skoro nigdy takiego dystansu nie pokonałam. Jego odpowiedź nie pozostawiała wątpliwości.
15 maja 2016 r. godz. 9:00 jestem na starcie.
Jest ze mną mój mąż Maciek i Ala - moja teściowa. Chyba wierzą we mnie :)
Mam ze sobą pas z butelką wody i dwa żele - owoce tropikalne ;) Wiedziałam, że będą wodopoje na trasie, ale chciałam mieć wodę pod ręką wówczas, gdy mi się zachce. Posilona o 7 rano bułką pszenną z masłem i dżemem, byłam gotowa stawić czoła wyzwaniu.
Pogoda była znośna, rześko, lekkie zachmurzenie, możliwość przelotnych opadów.

Ruszamy, muzyczka w słuchawkach nie chciała na początku zaskoczyć, już się denerwowałam, że się zanudzę przez te 42 km...Na stadionie PGE Arena zagrała, było ok. Na Jana z Kolna pierwszy wodopój i biorę czerwony kubek, pytam, czy woda...słyszę, tak !  Prawie pluję po kilku łykach, bo to izotonik...Nie lubię ! Za słodki i mnie mdli po takich specyfikach...popijam swoją wodą i już wiem, żeby sięgać po kubki białe, tam jest woda, nasza gdańska kranówa :) Km lecą, na Rajskiej, (już po pętli przy Neptunie na Długiej), machają mi Babcia Zosia, która obchodziła w ten dzień imieniny i Dziadek Rysio :) Bardzo miło mi było, że przyszli :) We Wrzeszczu zaczyna z lekka padać, biorę trochę żelu, popijam wodą ... biegnę sama, szkoda, że nie była Anity, W. i Pawła G., nie mogli akurat... ale w sumie nic dla mnie nowego, treningi też odbywam w pojedynkę i lubię to. Na wysokości Hali Olivia jakaś kibicka trzyma karton z napisem:"Ciężko ?  Trzeba było wybrać szachy!" - świetne ! pomyślałam. Na kolejnym punkcie odżywiania biorę pół banana, nigdy nie jadłam podczas biegu, więc trochę się obawiałam reakcji żołądka. Nie było źle, więc po jakimś czasie była powtórka :) Oprócz muzyki, wsłuchiwałam się w swoje ciało, ale niczego niepokojącego, czego się obawiałam, nie było. Ani bólu kolana, ani stóp :) Terapia manualna u osteopaty, którego trzykrotnie odwiedziłam przed maratonem poskutkowała (dzięki, Kasiu za namiary !). Pogoda płatała figle, raz słońce, za chwilę wiatr z deszczem i tak w kółko. Po 25 km obawiałam się przysłowiowej "ściany", jakiejś niemocy i nie wiem czego jeszcze, ale się nie doczekałam. Wiem natomiast, że zwolniłam. Tyle.  Nogami przebierałam cały czas, a były osoby, które przechodziły do marszu. Wiedziałam, że gdybym przestała na chwilę biec, już mogłabym nie wrócić do biegu. W Parku Reagana, gdy zobaczyłam wejście na plaże i skrawek morza...chciałam do tej wody !!! Zanurzyć paluchy :) Jednak musiały mi wystarczyć kałuże, w które specjalnie wpadałam i kurtyny wodne (węże strażackie), które były wybawieniem.
Najbardziej ucieszyła mnie pewna pani z pudełkiem wyciągniętym w moją stronę - to było gdzieś za 30 km, obawiałam się tego momentu, bo największy mój dystans treningowy to własnie 30 km... W pudełku, po lodach były ćwiartki pomarańczy. Radość moja i wdzięczność - nie do opisania !!! Tak mi tego było trzeba ! :) Szkoda, że nie mam jak Pani podziękować, a tam nie było czasu... Chwyciłam aż dwie ćwiartki, sok ciekł po brodzie, wessałam się w ten owoc, zjadając nawet białe włókna. To było takie zwierzęce. Musiało być :)



Meta, meta, meta, gdzie ta meta...jeszcze pętla na Wyzwolenia, po co tak kluczyć ? Kiedy koniec ???Chcę już koniec.
                                                               4:42:54 kończę.

Zrobiłam to ! Medal, gratulacje męża, teściowej :) Dziękuję,że byliście ze mną :) Nie padam za metą, przechodzę do marszu, rozciągam się...jedziemy szybko na imieninowy obiad Babci Zosi do Chmielna., jesteśmy i tak spóźnieni.
 Radość jest wielka, ale nie do wyrażenia na tamten moment. Dziwnie się chodzi, czuję oba biodra...wieczorem kąpiel w soli bocheńskej,  następnego dnia szykuję jakieś płaskie buty, chodzę na boso i bolą łydki. Zakładam - tak dla sprawdzenia - buty na obcasie i... eureka !!! Jest lepiej, niż na płaskim. :) Wychodzę w nich, jak gdyby nic :), tzn. tak dobrze nie wyobrażałam sobie dnia "po".
Teraz sobie poodpoczywam kilkanaście dni - pomyślałam. Nic bardziej mylnego...na czwarty dzień już robiłam moja pętelkę 5 km.
Dziękuję tym osobom, które mi kibicowały, cieszy mnie też fakt, że dzięki mojej publicznej bieganinie na fb, kilka osób też zaczęło. I sąsiadki i dalsze znajome :) i koleżanki z pracy i ze szkoły :)  Już nie będę publikowała biegów na Fb, bo Ci co mieli chwycić zajawkę, zrobili to, a innych nie będę już drażnić i wpędzać we frustacje, bo szkoda ich zdrowia (Nie piszę tego bez powodu, miałam wesołą rozmowę, typu, że wkurza kogoś to moje bieganie, podczas gdy ta osoba siedzi na kanapie i wciąga pizzę...) Biegacze pozostaną na endomondo i to nam wystarczy.
To naprawdę fajna, niekończąca się przygoda i prawie dla każdego. Próbujcie, wierzcie sami w siebie. Uda się !
A teraz tylko rekreacyjne biegi i to jest najprzyjemniejsze :).
..No chyba, że... jeszcze kiedyś ;)



poniedziałek, 4 stycznia 2016

Wigilijny sandacz

 Skoro powroty do pisania, to zacznę od Wigilijnego stołu. Od ostatniego wpisu sporo się nagotowało i sporo poeksperymentowało. Czasami połączenia smaków grały, czasami tworzyły symfonię, a czasami nadawały się do ....
 Na szczęście sandacz się udał i smakował i to nie tylko mnie :). Co do samej ryby w tradycji wigilijnego stołu, to przeszedłem chyba wszystkie etapy. Tradycyjnie ryba na ciepło, obok zupy jest podstawą tego świątecznego menu. Jeszcze u babci (nie)zasmakowałem w karpiu. Mimo wielu sposobów jego przyrządzania nigdy za nim nie przepadałem. Kiedy nadeszły czasy, że skupiliśmy się na spędzaniu Wigilii w rodzinnym domu, karpia zastąpił pstrąg. Tutaj czerpiąc z przepisu pozostałem przy tej potrawie lekko ją modyfikując. Pstrąg pieczony w naczyniu z pieczarkami i ziemniakami posypany wiórkami cebuli, to był mój smak przez wiele lat, oczywiście zawsze też grzybowa :)
  W tym roku tak się złożyło, że mogłem zaryzykować. Zostaliśmy w trójkę na wieczerzy, więc zarówno mama jak i żona wybaczyły by gdybym coś zepsuł. Sandacz to wyśmienita ryba, pamiętam ją jeszcze z czasów kiedy sam go łowiłem koło Twierdzy Wisłoujście czy w Sobieszewie.
  Ryba wybrana, teraz jak i z czym podać. Wigilijna potrawa nie może być przesadzona, zbyt wykwintna, no i ogranicza nas możliwość dodatków. Postawiłem na pieczone filety sandacza muśnięte sosem grzybowym z plastrami pieczonych buraków i pieczarce w całości (również pieczonej). Czego nam potrzeba:
- filety z sandacza
- duże pieczarki
- buraki
- sok z cytryny
- sól
- pieprz
- imbir
- kardamon
- lubczyk
- świeży rozmaryn
- masło czosnkowe
- 20 gram suszonych grzybów
- tymianek
- majeranek
- cukier

 Zacznijmy od buraków, w skorupkach do folii, 180 stopni i 1,5 godziny do pieca i gotowe. Nie solimy nie pieprzymy, same w sobie są bardzo smaczne. Przed samym podaniem obieramy, kroimy w plasterki i na chwilę do piekarnika.
 Rybę standardowo, umyć, posolić, skropić cytryną i do lodówki, przynajmniej na 2 godziny. U mnie były około 12 godzin, przyłożone do siebie stronami bez skóry. Jeśli aż tyle czasu w lodówce, trochę mniej soku z cytryny, ma ona właściwości palące delikatne mięso ryby, więc nie można przesadzić. Przed pieczeniem nacieramy pieprzem (świeżo mielonym), odrobiną imbiru, kardamonu i lubczykiem. Na koniec po plasterku masła czosnkowego i mamy półprodukt gotowy.
 Pieczarki, wycinamy nóżki, ale na tyle dokładnie, aby móc je ponownie osadzić. Po wycięciu, trochę soli, odrobina świeżo mielonego pieprzu, plasterek masła i zamykamy nóżkę. Półprodukt gotowy.
 Teraz sos, obawiałem się go najbardziej, nigdy jeszcze go nie robiłem i wiedziałem że nie jest łatwy. Nie można go było zagęścić, więc jedynym sposobem była maksymalna redukcja. Grzyby zalane wrzątkiem na parę godzin. Wlewamy wodę z grzybów do małego garnka i gotujemy, najpierw połowę. Grzyby kroimy w bardzo drobną kostkę i wrzucamy do wody. Odrobina soli, pieprzu, tymianku, majeranku i parę listków rozmarynu. Redukujemy, po czasie wlewamy resztę wody ze sparzonych grzybów, redukujemy dalej, aż będzie gęsto :) Na koniec na wyłączonym już "gazie" odrobina masła, masło oprócz zagęszczenia nadaje ładny połysk. Cukier, czemu się pojawił, zredukowany sos był aż cierpki, smaczny, pachnący ale jednak cierpki. Szczypta cukru załatwiła sprawę.
  Pieczemy. Piekarnik 180 stopni, na naczyniu żaroodpornym bez przykrycia układamy rybę i pieczarki. 25 do 30 minut i gotowe. Na wierzchu położyłem jeszcze gałązki rozmarynu, co za aromat i zapach. nie zapomnijmy o zagrzaniu buraków i sosu. Podanie, jak poniżej :





Smacznego, nie tylko na Wigilię :)

niedziela, 3 stycznia 2016

Makowiec doskonały

Różne makowce smakowaliśmy w życiu: mamy, babci, teściowej, sąsiadki i z cukierni. Ostatnio usłyszałam od cioci Joli, że mój jest o niebo lepszy nawet od tego z " Sowy". Trochę mi zajęło czasu stworzenie przepisu idealnego, z połączenia tych najlepszych, jakie fruwają w niezliczonych ilościach w necie. Clou makowca to oczywiście mak. Najlepiej mielony samodzielnie i nigdy, przenigdy gotowiec z puszki, ŻADEN ! Puszkowe niby - maki posiadają śmieci w postaci niby cukru, niby tłuszczu, niby miodu... emulgatory, substancje stabilizujące, aromaty identyczne z naturalnym, syrop glukozowo - fruktozowy...  Już cena puszki maku mówi sama za siebie, ale cóż, są rzesze nieprzekonanych i niech jedzą co chcą ;)
 Od 3 lat kupuję mak mielony BackMit, bez substancji konserwujących, świeży, po zmieleniu natychmiast zamykany. Pięknie pachnie po otwarciu a po dodaniu odpowiednich, prawdziwych składników  tworzy masę doskonałą. Makowce piekę dwa razy w roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. Zawsze cztery sztuki :)

 CIASTO DROŻDŻOWE:

- 1 kg mąki
- 1 szkl. cukru
- 1 szkl. mleka
- 250 g masła
- 10 dag drożdży
- 4 żółtka
- 1 łyżeczka soli
- kilka kropli zapachu waniliowego

MASA MAKOWA:

 - 1 kg maku BackMit
 - 1 litr mleka 3,2 %
 - 500 g cukru
 - 50 g cukru z prawdziwą wanilią
 - 125 g masła
 - 5 łyżek miodu ze sprawdzonej pasieki
 - 10 łyżek stołowych rumu w kolorze karmelowym
 - 100 g rodzynek 
 - skórka pomarańczowa
 - cynamon 
 - 4 białka

+ 1-2 dodatkowe białka do smarowania ciasta

PRZYGOTOWANIE:

Masę makową przygotowuję w przeddzień pieczenia makowców, żeby wszystko się dobrze "przegryzło". 
Do 5 litrowego garnka wlewam mleko, cukier, cukier z prawdziwą wanilią, masło, miód, rum, cynamon i rodzynki. Skórka pomarańczowa/cytrynowa może być, ale nie musi, może zostać do ozdobienia wierzchu ciasta. Całość krótko gotuję, dosypując po trochu mak, mieszam, aż masa napęcznieje. Cały czas smakuję masę, czy aby nie jest za mało miodu czy cukru. Można trochę dodać tego lub tego... 
Mam zawsze ... bardzo miły wieczór, po smakowaniu łyżkami tej masy...

Mak odstawiam do ostygnięcia pod przykryciem, chowam przed samą sobą, np. na taras, by za dużo nie zniknęło do następnego dnia :)

Ciasto drożdżowe:

Mleko podgrzewam, ale nie zagotowuję i rozpuszczam w nim drożdże z 1-2 łyżeczkami cukru. Przykrywam ściereczką i zostawiam do wyrośnięcia. 
Gdy drożdże nie pracują, nie rosną, to nie próbuję "mimo wszystko" dalej wykorzystywać ich do ciasta, bo "może się uda". Potem są zakalce, bo rzekomo stare drożdże i inne tłumaczenia... Można też zniszczyć drożdże, gdy użyte mleko jest za gorące lub za zimne... gdy nic nie wyrasta, wówczas kupuję nową paczkę świeżych drożdży "Babuni" i próbuję jeszcze raz.
W tym czasie gdy drożdże rosną, rozpuszczam w garnku masło i zostawiam do przestygnięcia. Żółtka ubijam z cukrem. 
Do dużej miski przesiewam mąkę, dodaję żółtka z cukrem, przestudzone masło, wyrośnięte drożdże, sól  zapach waniliowy.Wyrabiam ręcznie tak długo, aż wszystkie składniki się połączą i ciasto zacznie odchodzić od ręki. Tak przygotowane ciasto przykrywam ściereczką i odstawiam do wyrośnięcia.

Zajmę się teraz ponownie masą makową. Z pozostałych 4 białek ubijam pianę i delikatnie mieszam ją z masą makową.

Na stolnicę lub matę silikonową wykładam 1/4 część ciasta i rozwałkowuję cienki placek w kształcie prostokąta, smaruję delikatnie białkiem i wykładam masę makową, którą też smaruję delikatnie białkiem, by mak nie odchodził od ciasta po upieczeniu.
Zawijam ściśle makowca, przekładam na wysmarowany masłem pergamin, zawijam delikatnie rogi nad ciastem, pozostawiając luz na wyrastanie.
Odstawiam w ciepłe miejsce, by jeszcze trochę podrosły i zabieram się za koleje makowce, wykorzystując całe ciasto i cały mak. Powinny wyjść z tych składników 4 sztuki.
Ustawiam piekarnik  na 180 stopni C i piekę około godziny, do zbrązowienia skórki z wierzchu.

Można zrobić lukier: 150 g cukru pudru, 2-3 łyżki soku z cytryny i 1-2 łyżki gorącej wody.

Posypać skórką pomarańczową lub płatkami migdałowymi.

Gdy mam zamiar zamrozić makowca, wówczas nie robię lukru, bo popęka w zamrażalniku.


Smacznego !!!